Gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje
już nie patrzą na ciebie z miłością, wiedz,
żem żyć przestał.
~ Stefan Żeromski
Ja zaliczam się jednak do pierwszej kategorii społeczeństwa. Według mnie jak żyć, to na całego. Miłość to tylko strata czasu. Po co uganiać się za dziewczyną, bo uważa się ją za tą "jedyną"? I tak, i tak dwa miesiące po ślubie zły czar pryśnie. I co? I rozwód. Gdyby nie miłość świat byłby lepszy. I nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.
Promienie słoneczne delikatnie muskały moją skórę. Otworzyłem zaspane oczy, a raczej tylko rozchyliłem powieki, bo po sekundzie jak zaczarowane same się skleiły tworząc powłokę dla mojego, nieznoszącego światła w tym momencie oka. Niestety każda sielanka kiedyś się kończy. Moja została brutalnie przerwana przez budzik. No tak. Trasa. Gdy tylko udało mi się przywrócić wzrok usiadłem na łóżku po turecku. Mlasnąłem dwa razy i jeszcze nie do końca kontaktujący podszedłem do szafy. Wyjąłem z niej coś wygodnego i razem z dzisiejszym zestawem udałem się do łazienki. Spojrzałem na swoje lustrzane odbicie. Wczorajsza impreza była wymalowana na mojej twarzyczce. Wziąłem szybki prysznic i ubrałem na siebie przygotowane wcześniej ubrania. Następnie umyłem zęby i posikałem się swoimi perfumami. A raczej mojego brata. Ubrany i umyty zszedłem na dół. Tam czekało na mnie całe moje starsze rodzeństwo.
- Hej Ross. - przywitała się siostra.
Taa... Nazywam się Ross Lynch. Z tych Lynchów. Moje rodzeństwo wraz ze mną tworzy zespół zwany R5. Do tego dochodzi jeszcze nasz przyjaciel Ellington Ratliff. Mam dwadzieścia lat i mieszkam z zespołem. Jestem wysokim blondynem o brązowych oczach. Nie wiem, co jeszcze mógłbym o sobie rzec.
- Jej Delly, chłopaki. - zwróciłem się do towarzystwa aktualnie zajmującego się obrzucaniem jedzeniem.
- Siemka młody. - odparł Riker nie przerywając nacierania Rockiego makaronem na spaghetti.
- Zrobiłam ci śniadanie. Proszę. - siostra podsunęła mi pod nos miskę z mlekiem i płatkami zbożowymi.
Szybko zjadłem posiłek i wszyscy zapakowaliśmy się do autobusu. Jechaliśmy dość szybko. Co chwilę mijaliśmy jakiś budynek, drzewo, lub człowieka. Na zewnątrz lało jak z cebra. Niebo raz po raz przeszywała błyskawica. Wrzesień w Los Angeles jest jednak piękny pomimo to. Drzewa przybrały różne odcienie koloru zielonego. Trawa lekko kołysała się w rytm wiatru. Kropelki deszczu zdawały się tańczyć do jakiejś ballady. I jak tu nie kochać życia? Nie rozumiem samobójców, czy pesymistów. Świat jest cudny i trzeba to wiedzieć.
W pewnym momencie nasz pojazd się zatrzymał. Nie rozumiałem czemu. Gdy chciałem się podnieść jakaś magiczna siła trzymała mnie siedziska. Poczułem zapach spalin i krwi. Moja lewa ręka była czerwona od tej substancji. Prawe ucho leżało na czymś twardym, chyba trawie... Nie rozumiałem, co się dzieje. Koło mojego nosa ślizgał się malutki ślimaczek. Z oddali dochodziły do mnie dźwięki syreny pogotowia, a obraz się rozmazywał. Aż w końcu całkowicie znikł.
****
Przekręciłem lekko głowę. Bolał mnie kark, a szczególnie lewa ręka. Nie mogłem otworzyć oczu, choć bardzo tego chciałem. Po długich zmaganiach jednak się poddałem. Dźwięk docierał do mnie z daleka, aż do momentu, kiedy odzyskałem świadomość. Dopiero wtedy moje powieki się poddały i lekko rozwarły. Przed sobą zobaczyłem jakiegoś lekarza, a obok niego moje rodzeństwo. Nie rozumiałem co się dzieje.
- Witamy wśród żywych panie Lynch. - uśmiechnął się lekarz. Ja odwzajemniłem gest.
- On żyje... - wydusiła Rydel poprzez strumień łez. Miała na ręku gips. Riker miał kark w jakimś kaftanie, Rocky miał to samo, co Delly tylko na nodze i chodził o kulach, a Ell... On był cały i zdrowy. No, nie licząc zadrapań i blizny na policzku.
- Zostawię was samych. Na pewno musicie wiele omówić. - odezwał się mężczyzna w białym kitlu.
- Co się dzieje? - wydusiłem resztkami sił. Mój głos był cichy i ochrypły. Ledwo co wydawałem z siebie jakikolwiek dźwięk.
- Mieliśmy wypadek... My wyszliśmy z tego cało, ale ty... - w tym momencie Riker urwał i spuścił głowę. Rydel wpatrywała się w moją lewą nogę, która przykryta była kołdrą. Uniosłem mają materiał do góry, a moim oczom ukazała się noga. A raczej jej brak. Od kolana moje lewe odnóże nie istniało, a na jego miejsce została wstawiona proteza. Dopiero teraz zrozumiałem. Mieliśmy wypadek. A ja w nim straciłem nogę...
- Rossy. Nie martw się. - siostra próbowała dodać mi otuchy, lecz ja jej nie słuchałem. Byłem, a raczej nie byłem w stanie jej słuchać. Po prostu patrzyłem się bezmyślnie w ścianę i pozwoliłem łzom ślizgać się po policzkach.
****
Chodzę na rehabilitację już dwa tygodnie. Jak na razie "mieszkam" w szpitalu. Zajmuje się mną pan Marano. Znany i ceniony lekarz. Często prowadzimy długie rozmowy. Dzieki niemu wiem, że bez nogi też da się żyć. Jego córka - Laura też miała wypadek. Straciła w nim prawą nogę. Mimo to jest największym postrachem wśród rówieśników. Z tego, co wiem, to nie jest bezduszna i nieczuła, ale zalicza się raczej do bad girls. Współczuje jej ojcu. Mówi, że niezłe z niej ziółko. Cztery próby samobójcze, których przyczyny nie są mi znane, trzy odsiadki w pudle, dwa razy wyrzucona ze szkoły i inne. Szczerze? Jakoś za nią nie przepadam. A nawet jej nie znam. Pan Marano mówi o niej z taką miłością, a ona wbija mu nóż w plecy. Jeszcze do tego ma leżeć na tej samej sali co ja. Nie wiem czemu, bo Damiano nie chce mi powiedzieć. Ale cóż. Dzisiaj przyjeżdża, to pewnie się dowiem.
- Ross. - ciepły i opiekuńczy głos Damiano wybudził mnie z transu. - Może... Może nie powinienem, bo musisz przestrzegać ścisłej diety, ale... masz i się ciesz. - rzucił w moją stronę małą torebeczkę z krówkami. Uwielbiam je, a nie mogę ich jeść. Ale cóż... Skoro lekarz daje...
- Dzięki. - uśmiechnąłem się wyciągając dwa cukierki.
- Nie ma za co. Laura je uwielbia. Na pewno przemyci kilka. - odwzajemnił gest i włożył do buzi łakocia.
- Myślisz, że...
- Niestety, ale nie dogadacie się. Wiesz, że nie lubię kłamać, więc powiem prosto z mostu. Uważaj na nią. Ona to niezłe ziółko i trzyma się z ludźmi żyjącymi na krawędzi. Zresztą dowiesz się za trzy, dwa, jeden... - tu urwał, bo do sali weszła pewna dziewczyna. Chyba jego córka. Miała brązowe włosy, które opadały na niewielką twarz. Na nie osadzone były piękne piwne oczy. Jej średni wzrost został zamaskowany czarnymi traperami na szpilkach. Na nogach miała brązowe legginsy, a nad nimi szarą podkoszulkę, a na niej czarną, skórzaną ramoneskę. Muszę przyznać, że do brzydkich nie należy.
- Dziękuje tatusiu, że mi pomogłeś. - powiedziała sarkastycznie rzucając na ziemię stos toreb.
- Oj skarbie, nie złość się. - odrzekł łagodnie Damiano.
- Tsa... - dziewczyna spojrzała na mnie i z lekkim uśmiechem podeszła do łóżka, na którym siedziałem. - Laura. Miło poznać Ross. - lekko zdziwiłem się, że znała moje imię, więc zmarszczyłem brwi. - Tata mówił. Współczuje nogi. Ale nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spójrz na mnie szpilki na nogach mam? Mam. Legginsy mam? Mam. A taryfa ulgowa zapewniona do końca życia. - przy ostatnich dwóch słowach lekko się zasmuciła, ale po chwili znów na jej twarz wkradł się uśmiech.
- Mi też miło. - tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić. Po prostu przy niej czułem się jakoś tak... Nieswojo.
- Tatusiu... - zwróciła się do mężczyzny stojącego w drzwiach. - To mój nowy sąsiad, tak?
- Tak. Wolałbym, żeby ktoś miał cię na oku, a jemu akurat ufam.
- Supcio. Czyli trafił nam się nudziarz. Ale cóż... Ja spadam do stołówki, bo jestem straaasznie głodna. So, bye. - i wyszła, a ja zdziwiony siedziałem na miękkim materacu i patrzyłem na Damiano, który uśmiechał się zadziornie.
- A jednak, może się dogadacie.
****
- Więc jeździsz na motorach, tak? - zapytałem oniemiały historią dziewczyny.
- Tak. Proteza robi jednak swoje. - uśmiechnęła się po raz setny dzisiejszego dnia.
- To co tu robisz? - odparłem. Dziewczyna spojrzała na mnie, a po jej policzku zaczęło spływać kilka łez.
- Jestem chora. - wyznała beznamiętnie. - Na białaczkę. Stąd te próby samobójcze. Czasami po prostu nie daje rady. - zacisnęła kubek w swoich małych dłoniach najmocniej, jak umiała.
- Współ...
- Nie trzeba. Nie potrzebuje tego. Tylko słabi proszą o współczucie, lub litość. A ja jestem silna. To znaczy staram się.
- Ale... Od kiedy wiesz?
- Od roku. - jej słowom ciągle towarzyszył ten sam beznamiętny ton.
- Acha... I jak się czujesz z myślą, no wiesz... - dziewczyna uniosła na mnie wzrok, a ja poczułem się niezręcznie. - Przepraszam, nie powinienem.
- Nie, nie szkodzi. Dużo ludzi chciałoby wiedzieć, a boi się spytać. Ja uważam ludzi chorych na raka za takich... Aniołów. Pomagają oswoić się bliskim ze śmiercią. Szkoda, że tylko z im. Dla mnie śmierć jest oczywista. Zawsze nadchodzi. A życie... Życie, to tylko czarna dziura. Na jej końcu jest właśnie śmierć. Bo to ona jest celem wszystkich ludzi. Wszystkich, bez wyjątku. - szatynka wygłosiła swój monolog, a ja poczułem się, jakbym na prawdę miał przy sobie anioła. Nagle uświadomiłem sobie, że tacy ludzie jak ona też potrafią żyć. W jej życiu najbardziej dotknęły mnie próby samobójcze, bo nigdy ich nie zrozumiem. Ale ona jest normalną, ciepłą dziewczyną. Ma swoje wady, ale szczerze, to ja ich nie widzę.
- Mhm... Tooo... Co chcesz robić? - zapytałem po dość długiej ciszy.
- O nie, nie, nie. Przepraszam, ale ja muszę zostać. Zaraz przyjadą moi przyjaciele. - uśmiechnęła się promieniście.
- Ross... Nawet nie wiesz ile ja się namęczyłam z pieczeniem tego ciasta. Trzy bita ci się zachcia... - do sali wszedł nie kto inny, jak Rydel. Gdy zobaczyła dziewczynę, która siedziała przede mną stanęła jak słup soli. Po chwili jednak na jej twarzy znów zawitał uśmiech. - Rydel. Siostra tego tu żarłoka. - podała brunetce dłoń, a ta bez wahania ją ścisnęła. Delly lekko pisnęła, a muszę przyznać, że Laura jest silna.
- Laura Marano. Współlokatorka tego tu żarłoka. - uniosła lekko kąciki ust, a ja udałem focha.
- Dobra, dobra. Nie złość się tak i pokrój ciasto.
*****
Laura i moje rodzeństwo bardzo się polubili. Ja z resztą też ją polubiłem. Bardzo często ze sobą rozmawiamy i to nie są rozmowy typu 'debata o grach komputerowych'. Nie, my filozofujemy na temat życia i śmierci. A najlepsze jest to, że z nią się tak lekko o tym rozmawia. Dziś wychodzę ze szpitala. Nareszcie. Trochę mi tylko szkoda, że nie będę mieszkał z Lau.
- Masz już wszystko? - zapytała brązowooka.
- Tak. Jeszcze tylko misiaczek i w drogę. - odparłem z entuzjazmem.
- A po co ci miś... Aaaa....
- To co, przytulas? - rozwarłem ramiona, ale po chwili znów je schowałem tuląc do siebie Laurę.
- Będzie mi ciebie brakować. - wyszeptała.
- Zaraz jak zaniosę do domu torby przyjadę tu. Obiecuję.
- Nie, nie chodzi o to... - szatyna zaczęła płakać. Po raz pierwszy, od kąt ją poznałem. Łkała jak małe dziecko. A mi nie potrzeba było długo, aby zrozumieć...
- Laura, nie martw się. Nie umrzesz tak łatwo, rozumiesz? Ja ci na to nie pozwolę. - wyszeptałem jej do ucha.
- To nie pozwalaj Ross, nie pozwalaj. - poczułem jak jej usta delikatnie musnęły mój policzek. Niby tak niewiele, ale dla mnie, to było jak dostać ze strzały. I nawet nie wiecie jakiej. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że ona umiera. Nie będzie jej przy mnie do końca moich dni. Nie będzie przyjaciółką, choć nie, teraz już ją jest. Ja... Ja ją stracę. Na zawsze. Nie będę mógł znów poczuć na swoim policzku jej ciepłych ust. Nie będę mógł rozmawiać o tym, co leży mi na sercu. Nie będę mógł jej zobaczyć. Nie będę mógł jej mieć. A tak bardzo bym chciał. Nie potrafię teraz spojrzeć na inną dziewczynę, bo próbuje w niej doszukać się Laury. A co będzie, jak ona zginie? Jak umrze i mnie zostawi? Co ze mną jest? Może ja się w niej zakochałem. Nie może... Raczej na pewno.
- Laura, ja... - powiedzieć, nie powiedzieć? Ross kretynie ona umiera!!! Mów i to już. - Bo wiesz, ja... - nie zdążyłem skończyć, bo poczułem jak ktoś wpija mi się w usta. Dopiero po chwili dotarło do mnie dotarło. Odwzajemniłem pocałunek. Był on delikatny i kruchy, tak jakbyśmy bali się, że zaraz ta druga osoba zniknie. Ale tak nie było. Ja tam byłem i ona też. A nasz pocałunek stawał się coraz twardszy i śmielszy. Teraz jestem pewien, że ją kocham. Na 100%. Nie ważne, że ona umrze. będzę przy niej aż do końca.
- Kocham cię ty wariacie. - uśmiechnęła się patrząc mi prosto w oczy.
- Ja też cię kocham. - skrzyżowałem nasze spojrzenia i znów połączyłem nasze usta. I byłoby tak pięknie,gdyby nie mały szczegół - obudziłem się. To, że jej powiedziałem, że ją kocham, to był tylko sen. Niestety. Ale dzięki niemu wiedziałem, co mam zrobić. Pobiegłem do szpitala, ponieważ zorientowałem się, że jestem już w swoim mieszkaniu. Od razu pobiegłem do sali w której leżeliśmy. Gdy wszedłem do pomieszczenia okazało się ono puste. Bałem się. Tak cholernie się bałem, że już ją straciłem, że nawet nie zdążyłem jej powiedzieć, co do niej czuje. Na moje szczęście, lub nie do sali wszedł pan Marano. Ze łzami w oczach podszedłem do niego.
- Proszę pana... Co z... Laurą... - wyjąkałem z trudem.
- Jest na cmentarzu. Dziś rocznica śmierci Vanessy - siostry Lau.
Szczerze, to nie wiedziałem, że ona miała siostrę, ale bez wahania wystrzeliłem w stronę miejsca cmentarza rzymskokatolickiego. Lau nie jest Żydówką, więc jej siostra chyba też nią nie była. Przy jednym z mogił zobaczyłem zapłakaną Laurę. Trzymała w ręku znicz.
- Co ja mam teraz zrobić? Powiedzieć mu? Żeby cierpiał, gdy do ciebie dołączę? Wiem, że mówiłaś, że ludzie chorzy na białaczkę też mają prawo się zakochać, ale po co? Ja to co innego, ale on. Boję się Van, cholernie się boję. Może i ty byłaś szczęśliwa ze swoim chłopakiem do ostatniego dnia, ale... Widziałam go ostatnio i to nie był miły widok. Powiedział mi, że strasznie za tobą tęskni... - mówiła do grobu ciągle mając w oczach łzy. Nie wiedziałem, o kogo jej chodzi, ale jednego byłem pewien. Ona się zakochała. - I widzisz, ja nie chcę... Ross? - o kurczę, zobaczyła mnie.
- Hej. Nie mówiłaś o... - wskazałem na nagrobek.
- Dwadzieścia lat, czarnowłosa, zawsze uśmiechnięta, chora na białaczkę, zmarła pół roku temu, wymieniać dalej, czy mam was sobie przedstawić? - zapytała z sarkazmem.
- Nie płacz. - nie zwracałem uwagi na jej poprzednie słowa i mówiłem dalej. - Nie chcesz chyba, żeby twoja siostra obwiniała się za to, że płaczesz, bo płaczesz dlatego, że odeszła, prawda?
- Nie, nie dlatego. Ja... Ja się zakochałam. - wraz z wypowiedzeniem ostatniego słowa brunetka wbiła w moje serce sztylet.
- W kim? - zapytałem załamanym głosem.
- W tobie. - wyszeptała, a jej oczy, choć ciągle pełne łez przepełnione były radością. - Kocham cię jak wariatka...
- Ja ciebie też. - odrzekłem składając na jej ustach czuły pocałunek.
Teraz nie ważne jet to, co się stanie. Ważne jest to, że jesteśmy razem. Że będziemy razem do jej ostatnich dni. A może nawet moich. Nie wiadomo, czy jutro to jutro, a dziś jest dzisiaj. Ale wiadomo, że dla raka nie ma czegoś takiego jak czas. Zaatakuje ostatecznie i zwycięży. Ale ja mu nie pozwolę czerpać z tego satysfakcji. Rak może się zakończyć wojnę nawet dziś, bo on nie liczy dni. Jestem tego świadomy. Lecz obiecałem, że nie będę płakał i dołączę do Laury, gdy Bóg o tym zdecyduje, nie ja.
Pożegnaliśmy się i każde z nas poszło w swoją stronę. Następnego dnia znów poszedłem do szpitala, ale jej tam nie było. Była tam, na drugom świecie i dobrze to wiedziałem. Nie zostawiła mnie. Ja to wiem. Ona tu nadal jest. I zawsze będzie. A nasza miłość nigdy nie zgaśnie. Nadal jesteśmy razem.
Usiadłem na jej łóżku i spojrzałem na szafkę nocną. Była wypełniona po brzegi. Otworzyłem ją, a z niej wysypały się listy. Wziąłem do ręki pierwszy lepszy i otworzyłem go. To co było tam napisane sprawiło, że zacząłem płakać i śmiać się jednocześnie.
Kochany Wariacie
To, że Cię kocham już wiesz, a jak nie to teraz się dowiedziałeś.
Odeszłam już na tamten świat, bo sama bym ci tego listu nie dała, ale może coś się zmieniło i jednak nadal jestem na tym co ty i ty to po prostu znalazłeś i t d i t p. Ale zakładam, że już mnie nie ma, więc : Napisałam do ciebie listy, każdy o czymś innym. Wymarzyłam sobie, że kiedyś spotkam swoją wielką miłość i od pierwszego dnia mojej choroby pisałam codziennie listy. One nie mają zapisanego adresata, ale jesteś nim Ty. Pod listami jest pamiętnik. Są tam najważniejsze momenty z całego mojego życia. A teraz chciałam Cię przeprosić. Ale wiedz, że Cię nie zostawiłam. Jestem przy Tobie cały czas.
Kocham Cię,
Laura
Popłakałem się i śmiałem. Dziwne, nie? Ale ja byłem ślepy, że nie zauważyłem, że ten dzień już nadchodzi. Głupi, ślepy, tępy. Wszystko na raz.
Wyszedłem ze szpitala. Przechodziłem przez pasy, gdy but mi się rozwiązał. Może to nielogiczne, ale zatrzymałem się na środku jezdni, by go zawiązać. Wtedy znów poczułem się jak wtedy, gdy mieliśmy z zespołem wypadek. Znów obudziłem się w szpitalu. Znów nade mną stało rodzeństwo. Obraz taki sam, jak wtedy. Ale brakowało jednego. Pana Marano. Zamiast niego przy drzwiach stała jakaś niska brunetka.
-On się obudził. - wyszeptała Rydel, a dziewczyna natychmiast podbiegła do mojego łóżka. Chwila, chwila, przecież to...
- Laura?! - wykrzyczałem najgłośniej, jak potrafiłem.
- Taaak... - przeciągnęła zdziwiona. - A pan to Ross Lynch. Pan i pana rodzeństwo mieliście wypadek. Pamięta pan? - nie wierzę, to Laura. I na dodatek wychodzi na to, że czas się chyba cofnął!!! Albo śniłem. Tak, to musiał być sen. A teraz moja Laura stoi przede mną i jak na lekarza, którym z pewnością była sprawdzała czucie w moich kolanach.
- Ty żyjesz!!! Masz siostrę? Jesteś na coś chora? Twój ojciec to Damiano Marano? - zadawałem pytanie z prędkością światła, a ona tylko patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Na jej ustach formował się uśmiech, a oczy wypełniły iskierkami.
- Tak, mój ojciec to Damiano Marano, mam siostrę, która ma się świetnie, a jedyne na co choruję to nieodparty urok osobisty.
Tak wyglądało nasze prawdziwe pierwsze spotkanie. Pokochałem ją od razu. Po dwóch latach wzięliśmy ślub. Nie mogę uwierzyć do tej pory, że Bóg dał mi tak jasno do zrozumienia, że to ta jedyna. Dzięki snu. Teraz, jako trzydziestosześcioletni facet, ojciec dziewięcioletnich bliźniaków, mąż Laury teraz już Lynch. Nie wierzę, że los podarował mi kogoś takiego. I przygotował do pierwszego spotkania. Bo przez jeden sen moje życie diametralnie się zmieniło. Rozumiem teraz sens życia i śmierci. Czegoś, nad czym moja żona rozważała i rozważa do tej pory. Jest zupełnie taka sama jak ta, ze snu. Kto by pomyślał. Sen, jeden głupi sen. A odmienił moje życie.
- Nad czym tak myślisz skarbie? - zapytała moja żona.
- Gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrzą na ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przestał. - powiedziałem i lekko ją pocałowałem.
- A ty ciągle o tych snach. - uśmiechnęła się lekko i połączyła nasze usta.
~~~~~~~~~
Hej ptysie.
Mam nadzięję, że one shot fajny, choć ja miałam nadzieję, że wyjdzie lepiej.
Zaraz biorę się za rozdział i obiecuję, że go wstawię jeszcze dziś.
Buziaki ~ Wasza Diamond
Awwwwwwwwww po prostu brak słów takie cudne<3<3<3<3<3 ps. Sama tk pisalas??
OdpowiedzUsuń* to
UsuńTak, sama to pisałam :) Cieszę się, że ci się podoba.
Usuń